Dzień pierwszy – Wrocław - luty
Jest! Własna deska! Nieważne, że nie wygląda super i nie jest nowoczesna. Podoba mi się jej poorany bliznami pokład, podarte strapy, a przede wszystkim smukły i wąski kształt. Widać, że była pływana – to chyba dobrze, bo g...na nikt nie używa. Jest niewiarygodnie lekka i ta nazwa – explosion! Jeszcze nie wiem, w co się pakuję.

Z dumą patrzę na swój pierwszy pędnik. Właśnie go skompletowałem. Dzięki wzorowi z srebrnej taśmy na monofilmie mój żagiel będzie z daleka rozpoznawalny. Martwi mnie trochę mocno wytarty maszt na wysokości bomu – epoksydowe igiełki wbijają się w palce. Później coś z tym zrobię. Nie rozumiem, dlaczego Beata ma coś przeciwko trzymaniu sprzętu pod łóżkiem – a gdzie do cholery mam to zmieścić?
Dzień trzeci – Kunice – czerwiec
Pierwszy raz. W skrócie – 2 godz. znoszenia i pakowania na dachu auta, godzina jazdy, godzina naciągania i luzowania różnych sznurków (nie nazywajmy tego taklowaniem). Cud, że wszystko kupy się trzyma. Co do pływania – kompletny brak wiatru, co dostrzegłem jak byłem już w wodzie. Dziwne, wcześniej wydawało mi się, że jednak coś wieje. Po 15 min. pływania obok deski trzeba się zwijać z powrotem. Suszenie, pakowanie, jazda, wnoszenie – około czterech godzin. Jestem szczęśliwy.

Ta deska jest do d... Jestem o tym zarówno przekonany ja, jak i Beata. Nie przepłynąłem nawet pięciu metrów. Żałuję, że kupiłem taki złom.
Fakt, trochę wiało (6Bft), ale inni jakoś pływali. Trochę poobijany jestem i boli mnie bok i nerki, ale nie mam pojęcia od czego.
Dzień piąty – Jastarnia – czerwiec
Wiatr wieje jak wczoraj. Beata płacze z bezsilności. Nie potrafi nawet powiedzieć, gdzie dostała i czym. Ja jestem załamany. Postęp zerowy – chociaż nie – już tak nie walczę z wiatrem wymachując pędnikiem. Po cichu myślę o kupnie nowoczesnej, szerokiej i wypornej deski, jak zrobił to Piotrek czy Jacek. Jedyna wygodna pozycja do snu to na stojąco.

Super! Pływamy! Wiatr osłabł. Wykonałem kilka halsów. Ktoś podszedł do nas i poprawił mój trym żagla, ale niewiele mógł mi też podpowiedzieć.
Na takich starych żaglach już się nie pływa – usłyszałem. Nie zrażamy się. Palce są pozdzierane do krwi - to brak wprawy, rękawiczek, i kurczowego trzymania bomu. Piotrek przyrżnął statecznikiem o piach przy brzegu i ma nogę w gipsie.
Dzień siódmy – Jastarnia – czerwiec
Palce mamy jak siatkarze – chiński plaster czyni cuda, chociaż odkleja się po pewnym czasie. Beata nie wierzy (męczy się okrutnie dalej), ale ja zaczynam wierzyć poprzedniemu właścicielowi, że ta deska jest o.k. Zauważyłem, że momentami płynę szybciej niż inni. Oczywiście o żadnych zwrotach nie ma mowy. Za namową Jacka jedziemy do sklepu i za prawie ostatnie pieniądze kupuję pierwszą nową rzecz - trapez.
Dzień ósmy – Jastarnia – czerwiec
Pokora. Po jaką cholerę chciałem zobaczyć, jak się pływa na większym żaglu? Fakt, odkąd mam trapez, wiatr zdechł. Zrobiłem dziurę w największym żaglu Jacka. Bryt do wymiany, kasa wypływa w tempie szybszym niż nasze postępy. Po cichu przyznam, że na tym dużym żaglu jakbym się ślizgnął, czy co?

Ponieważ Piotrek jest wyautowany, Beata podpięła się do jego deski. Jest zachwycona. Wróciła do miejsca, z którego wystartowała! Ćwiczyła zwroty i manewrowanie pędnikiem. Ja zrobiłem dziurę – w desce. Trapezem, jak twierdzą znawcy. Nawet nie wiem kiedy i jak, bo latałem często i gdzie popadnie. Pływanko z głowy, a wieczorem z Jackiem klajstrujemy dziurę. Mam wrażenie, że to było nieuniknione, a ja zaliczyłem kolejny etap wtajemniczenia.
Dzień dziesiąty – Jastarnia – lipiec
Niestety, ostatni. Wszystko nam wychodzi. Kłócimy się o deskę (kto ma pływać). Już wiemy, że ten wyjazd to nie koniec, a początek nowej przygody. Zarazimy tą chorobą dzieci, kompletnie zagracimy mieszkanie sprzętem, który kupimy. Nasze życie będzie już inne w oczekiwaniu na wiatr, wolne i kasę. Aloha !
Tekst został wyróżniony w naszym konkursie