2006-07-04 16:46, ~Piotr Ogarzyński

Relacja z kursu VDWS




W dniach 4-12 maja odbył się na Helu windsurfingowy kurs instruktorski VDWS. VDWS to największa tego typu organizacja zrzeszająca szkoły sportów wodnych na świecie. Ma też swoje przedstawicielstwo na Polskę w osobie ,bardzo dynamicznie działającego Piotra Golby.

Jest wtorek, 3.45 rano, kiedy z moim kolegą Michałem wyjeżdżamy z Poznania. Nasze srebrne Sejcento wygląda profesjonalnie, na dachu wieziemy cztery deski, maszty, bomy, żagle, a w bagażniku całe zaopatrzenie na dziewięć dni kursu oraz radio, słowem to, co windsurferowi do szczęścia na Helu potrzebne najbardziej. Z powodu obciążenia nasz samochód siedzi trochę jak Formuła 1, ale nie przejmujemy się tym zbytnio, ponieważ Fiacik z takim obciążeniem „setki” nie będzie miał ochoty przekraczać. Michał twierdzi, że uroku naszemu pojazdowi ujmują dwie wielkie szkolne deski mieczowe i że wyglądamy z nimi raczej jak „kapeluchy”, a nie profesjonaliści. Ja jednak uważam, że jeśli nawet nie wyglądamy profesjonalnie, to przynajmniej oldschoolowo. Przecież na dachu, oprócz desek szkolnych potrzebnych nam do kursu, wieziemy maszt w jednym kawałku, na którym powiewa czerwona szmata, bo wystaje metr za samochód, jak za dawnych lat.

400 kilometrów schodzi nam na gadaniu o tym i o owym, zastanawiamy się jak będzie, co nas czeka i z kim będziemy mieli do czynienia.

W końcu dojeżdżamy. Bardzo cieszy nas widok półwyspu o poranku, oddzielający zatokę od Bałtyku, trochę przysłonięty poranną mgłą. Mgła jednak zaczyna powoli znikać, a to znaczy, że zaczyna wiać. Już wiemy, będzie pływanie, chociaż za bardzo w to nie wierzymy, przyjechaliśmy przecież na kurs.

O dziwo na kempingu Chałupy III zjawiamy się godzinę przed czasem i mamy wolną chwilę, aby zapoznać się z terenem i poszukać samego szefa. Z początku nie możemy go znaleźć, ale w końcu dobiega mnie zza którejś z przyczep głos Piotra Golby, którego dotychczas miałem okazję poznać tylko przez telefon. Zostajemy bardzo ciepło przywitani (było tylko 8ºC) i zaproszeni na spotkanie w kanciapie. Zaraz na progu drewnianego pomieszczenie poznajemy Natalię i Nikodema, rodzeństwo z Warszawy. Nocowali w trochę hardcorowych warunkach, ponieważ właśnie w kanciapie, która na początku maja, ze względu na naprawdę zimne noce i niezbyt ciepłe dnie, bez ogrzewania, nie jest najlepszym miejscem na nocleg. Tak więc razem w czwórkę, trochę skacowani po nocnych przygodach czekamy na resztę ekipy.

Wkrótce zjawia się sam Globus, bo taka jest ksywa naszego Guru, z pozostałą piątką. Jest Ewelina, druga dziewczyna w ekipie, jest Leszek – najstarszy, ale i chyba najbardziej ambitny ze wszystkich, są Dorian i Maciej, a także Marcin. Ludzie dosłownie z całej Polski, bo od Katowic po Szczecin.

Na krótkiej odprawie przedstawiliśmy się nawzajem, po czym zabraliśmy się za taklowanie sprzętu i rozpakowywanie desek szkolnych. Trochę zazdrosnym okiem patrzyłem na tych, co nie przywieźli własnych szkolnych desek, tylko korzystali z desek Globusa, ponieważ były to nowiutkie Hi Fly-e. Moja była co prawda śliska jak mydelniczka, ale żadna nie szła tak szybko na wstecznym jak właśnie ona. W międzyczasie poznajemy bosmana szkoły Bosport, oraz teren szkoły, z której gościnności korzystamy Po otaklowaniu sprzętu, zamiast zejść na szkolnym sprzęcie na wodę, ruszyliśmy po krótkie deski. Szef świetnie wiedział, że nie usiedzimy spokojnie kiedy wieje i pozwolił nam pierwszego dnia się trochę wyszaleć, sam zresztą też po chwili do nas dołączył i przy mocnej „czwórce” popływaliśmy dobre dwie godziny. O dziwo woda była nawet ciepła (12ºC), tak więc można było sobie pozwolić na pływanie bez obuwia.

Następne dnie schodziły nam na przeplataniu teorii z zajęciami praktycznymi oraz wspólnym radosnym pływaniu po zatoce Puckiej. Globus trzymał nas krótko i bardzo uważnie przyglądał się naszym postępom oraz zaangażowaniu w zajęcia. Szalenie ciekawe okazały się zajęcia na wodzie, szczególnie dzięki sztuczkom jakie pokazał nam Globus. Ewolucje te sprawiły, że nawet moja mieczowa mydelniczka stała się rasową deską freestylową. Oprócz tego ćwiczyliśmy taktykę zaganiania niesfornego stada kursantów i prawidłowe „dowodzenie” nimi oraz sposoby przekazywania im wiedzy.

Jeśli chodzi o teorię, która pewnie większości kojarzy się z nudnym siedzeniem w sali, to mogliby być mile zaskoczeni. Nawet takie osoby, które miały już do czynienia z nauczaniem, odkrywały w sposobie uczenie prezentowanym przez VDWS nowe, interesujące rzeczy. Natomiast wiedza, którą już posiadali, była gruntownie porządkowana.

Trzeciego dnia dowiedzieliśmy się, że w weekend dzielący dwa tygodnie naszego kursu, ma zostać poświęcony praktycznym zajęciom z „prawdziwymi” kursantami. Bardzo to wszystkich ożywiło i zmusiło do wytężonej pracy, tym bardziej, że po nagraniu naszego kunsztu instruktorskiego na video sami zobaczyliśmy, że nasze zdolności nauczycielskie pozostawiają jeszcze trochę do życzenia.

Wieczory spędzaliśmy raczej każdy w swoim „domku”. Największym traperem w tej dziedzinie był chyba Maciej, który cały kurs przebiwakował w namiocie, a noce były piekielnie zimne, jemu to jednak różnicy nie robiło. My mieszkaliśmy też ekstremalnie – kolacja podskakiwała na stole od basów naszego radia.

Dzień przed przybyciem kursantów podniecenie w obozie było duże, tym bardziej, że dzień trzeba było dokładnie zaplanować. Każdy miał w ciągu dnia przejąć jakąś część lekcji. Jaką dokładnie? Mieliśmy się tego dopiero dowiedzieć na porannej odprawie od Globusa, (był to jego podstępny plan, aby nas bardziej zmobilizować). Tak więc każdy musiał dokładnie przyswoić sobie plan dnia. Kursanci zostali podzieleni na dwie grupy, a my, instruktorscy adepci, na dwie drużyny. Konkurencja między drużynami była duża, ponieważ wszyscy chcieli wypaść jak najlepiej i to pomimo tego, że formalnie żadnego współzawodnictwa nie zakładano. Tak więc dzień spłynął nam na katowaniu naszych biednych „królików doświadczalnych”, które to z tego katowania były o dziwo wyjątkowo zadowolone. Trochę bardziej surowo patrzył na nas Globus, który podczas omawiania zajęć wytknął nam błędy, których mogliśmy uniknąć i przez to osiągnąć jeszcze lepsze wyniki w nauczaniu.

Nadszedł wieczór. Wspólnie z Leszkiem pojechaliśmy po wszystko co do dobrego Grilla potrzebne, a uprzednio zaprosiliśmy na ten wieczór naszych kursantów. Zapowiadała się świetna zabawa, tym bardziej, że Michał pożyczył wielki głośnik do naszego radia. Sama zabawa była wręcz fenomenalna. Co prawda nie bawiliśmy się do białego rana, bo następnego dnia czekało nas sporo pracy, ale przyznam szczerze, nigdy tak się nie ubawiłem jak wtedy.

Uwagi Globusa okazały następnego dnia bardzo cenne, bo cały dzień poszedł jak po maśle, a nasi uczniowie naprawdę nauczyli się pływać. Odetchnęliśmy trochę z ulgą, lecz tylko na moment, ponieważ lada dzień miały się rozpocząć egzaminy, których tak bardzo wszyscy się obawiali. W poniedziałek pogoda była marna i czas spłynął nam na teorii, treningu oraz powtarzaniu tego, co już umieliśmy.

Przyszedł wtorek, od rana trochę się obawialiśmy, bo nie wyglądało na to aby miało wystarczająco wiać, ale w końcu dmuchnęło i Globus zwołał nas na egzamin praktyczny. Składał się on z próby na torze czterdziestometrowym. Tor ten jest szeroki na 5 metrów i trzeba go przepłynąć na pięć różnych sposobów: pokazując dwa pełne cykle odpadania i ostrzenia, stojąc po zawietrznej stronie żagla, statecznikiem do przodu, rogiem szotowym do przodu oraz z obrotem deski o 180º po środku toru. Wszystkie próby były wykonywane na prawym i lewym halsie. Następnie, po południu były próby związane z ośmiokrotnym okrążeniem boi w wyznaczonym limicie czasu (cztery razy w prawo i cztery razy w lewo) oraz na próbie startu z wody. Z okrążaniem boi nikt nie miał kłopotu i sprowadziło się ono raczej do pojedynku Macieja z Michałem o to, kto dane zadanie szybciej wykona. Ostatecznie wygrał Michał po zaciętym boju. Start z wody okazał się bardziej kłopotliwy, ponieważ siła wiatru utrzymywała się w dolnym limicie i niektórzy mieli kłopoty z oderwaniem żagla od wody. Nikt nie podejrzewał, że tak dobrze z tymi zadaniami poradzą sobie Ewelina i Natalia, wszystkie zadania wykonały brawurowo. Ostatecznie wszyscy część praktyczną zaliczyli i pozostał nam następnego dnia tylko egzamin teoretyczny.

Wieczór przed egzaminem spędziliśmy na beztroskim grillowaniu. Nikt nie obawiał się teorii tak bardzo. Globus bardzo dobrze podczas teorii i na połączonych z nią warsztatach zaszczepił nam to, co instruktor powinien wiedzieć.

Cały kurs zakończył się happyendem i trzeba podkreślić, że oprócz cennej wiedzy dał nam niezapomniane wrażenia. Odjeżdżaliśmy do domu z wielką satysfakcją, z poczuciem, że teraz więcej drzwi stoi przed nami otworem i ze świadomością, że jesteśmy profesjonalistami, pomimo mieczowych desek na dachu.


Wasze komentarze

Katalog sprzętu

HOT

Spoty

Planujesz wyjazd na deskę? W naszej bazie znajdziesz atrakcyjne miejsca.