





Tak zaczęła się nasza wędrówka po lokalnych spotach, od tamtej pory przed wyjazdem analizowaliśmy różne warianty układu linii brzegowej do kierunku wiatru i często dopiero po odwiedzeniu 2 różnych plaż, o zupełnie odmiennych warunkach, decydowaliśmy się na wybór jednej z nich.

Siłą rozpędu, widząc pierwszą od dłuższego czasu dobrą prognozę z zachodnim wiatrem, padła propozycja by i tym razem udać się dalej od Międzywodzia, ale w przeciwnym kierunku – na wschód, do Niechorza. Dla wielu z nas było to pierwszy kontakt z tym spotem. Już na wstępie spotkała mnie miła niespodzianka – brak wysokiego klifu i możliwość zaparkowania samochodu tuż przy plaży.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało fantastycznie – niski przybój tuż przy brzegu, dalej ładnie formujące się fale. Wiatr doskonały, równe 6B. Jednak przy pierwszym zejściu do wody popełniłem błąd i dałem się zaskoczyć z pozoru niegroĽnej falce przyboju. Dopiero wtedy poznałem prawdziwe oblicze Niechorza –silny prąd wzdłuż brzegu... Nie dość, że przemieszczał deskarza ze sprzętem z prędkością wolno toczącego się tramwaju, to na dodatek utrudniał wykonywania startów z wody, wciągając i przytrzymując pędnik pod wodą.

Trzeba się było naprawdę pospieszyć, albo lądowało się na plaży 500m lub nawet dalej od miejsca startu. Z czymś podobnym nie spotkałem się dotąd ani w Świnoujściu ani w Międzywodziu. Oczywiście im dalej od brzegu, tym prąd stawał się słabszy, mimo to nie wszystkim z nas udawało się za każdym razem przebić przez przybój... Widok potwornie zmęczonego deskarza ciągnącego za sobą lub na głowie sprzętu stał się dodatkiem do uroczego morskiego krajobrazu. Liczni niemieccy turyści musieli mieć sporo uciechy widząc te wycieczki.

Hazard przechodzenia przez przybój dodawał zabawie smaku i... uczył pokory. Niestety za przybojem nie pojawiały się już zbyt dobre fale. Zwykle zaraz za uderzającymi o brzeg grzywaczami tworzy się “plac zabaw”, gdzie nie ma już bezpośredniego ryzyka zostania “zjedzonym” przez fale i można cieszyć się skokami z bardzo stromych i wysokich ramp, poćwiczyć różne ewolucje w powietrzu i jazdę na fali. Tutaj okazje do takich wyczynów mieli tylko najlepiej radzący sobie deskarze z naszej ekipy. Jeśli ktoś bardzo odważnie “odbil się” od brzegu i z pełną prędkością pokonał przybój, mógł liczyć na oddanie znakomitego skoku.
Jednym z niewielu, którym to się udawało był Michał Matuszewski (niebieski Sailworks). Michał zawsze w takich warunkach, gdy wiatr wieje z lewej strony, wykonuje fantastyczne skoki, ale tym razem pobił samego siebie... Całe szczęście Markowi Holiatowi udało się uchwycić w obiektywie moment, o którym do dziś jest głośno w naszym środowisku.
Takiego ujęcia pozazdrościłby z pewnością nie jeden zawodnik, nie mówiąc o reszcie chłopaków z naszej ekipy, cóż, podniósł nam kolega trochę poprzeczkę... Na tym polega cały urok pływania w większej grupie, gdzie jeden dla drugiego jest pretekstem dla podnoszenia własnych umiejętności, wzajemnej rywalizacji w pozytywnym kontekście.
Dopiero patrząc na te zdjęcia uświadomiłem sobie jeszcze jedną rzecz – jak rozrosła się ilość osób jeżdżących razem nad morze w ciągu ostatniego roku i jak zmieniają się preferencje stylu pływania oraz sprzętu wśród zupełnych amatorów. Dokładnie pod prąd obecnie panującym trendom w polskim wyczynowym windsurfingu...
W tym seznonie nauczyłem się też jednego – nie ma nic gorszego do stagnacji! Trzeba jak najczęściej jeĽdzić w różne miejsca, pokonywać swój strach przed próbami nowych manewrów/warunków, poznawać nowych ludzi. Tylko wtedy można być pewnym, że windsurfing nawet po wielu latach pływania wciąż będzie sportem świeżym i sprawiającym tyle samo zabawy, entuzjazmu co na początku.
Fot.: Marek Holiat
mholiat@wp.pl
Tekst: Krzysztof Mruk
kmruk@mac.com