2007-02-21 10:20, ~Redakcja Windsurfing.pl

Dmuchawce latawce wiatr…




Dmuchawce latawce wiatr….
czyli jesień, zima, wiosna, lato...

Trzymałem na sznurku smoka
A kiedy posiadłem pierwsze zaklęcia
Smok wzbił się w powietrze
I uniósł mnie ponad głębinami
ku słońcu… ..
J.T. kondor



A miało być tak pięknie.
To miał być mój ostatni rok życia. Miałem się już wreszcie zestarzeć. Darować sobie te
wszystkie znaczone siniakami pasje.…

Pogoda latoś sprzyjała takim planom. Się koledzy surferzy chyba zgodzą, że wiatru było tyle, że nic tylko usiąść i narzekać? Nie dotyczy to oczywiście kolegów pływających na deskach przypominających kształtem i rozmiarami – jak mawia wydawca pewnego narciarskiego pisma- drzwi do toalety bynajmniej nie przenośnej i wyporności średniego tankowca. Tych jednak ze względu na rozmiary zestawów zwykłem zaliczać raczej do żeglarzy niż deskarzy. Ponieważ rozstałem się (raczej na zawsze) z żaglami większymi niż 6,5 metra, ćwiczyłem w tym roku (głównie na plaży) starcze utyskiwania ze sporą grupą napędzanych wiatrem surferów-gawędziarzy. Szło mi nawet lepiej niż pływanie. Zawsze miąłem świetne rokowania na zrzędzącego starca. Ulubiony temat dyżurny: „Korzystających po swojemu z (naszej?!) wody i (naszego?!) wiatru kajciarze”. Po swojemu czyli inaczej, a inaczej znaczy inaczej niż to MY zwykliśmy - czyli inaczej niż się powinno. Potakiwaliśmy sobie zgodni jak nigdy; jakie to niebezpieczne, powtarzaliśmy historyjki zasłyszane od tych co też zasłyszeli; a to o tym jak ktoś skręcił nogę, a że to podobno ktoś widział jak kogoś ponoć aż na dach rzuciło a to że za starzy już jesteśmy żeby nami tak pomiatało i ciągało bezładnie po ziemi i wodzie jak worek kartofli.


Zdrada
Zdrada była okrutna, nieoczekiwana i przyszła z najmniej oczekiwanego kierunku. Zdradził jeden z najwierniejszych surferów współutyskiwaczy. Pewnego dnia, kiedy po kilku niezbyt emocjonujących, wymuszonych ślizgach wiatr „zdechł” i wszyscy zasiedli do „gryla”, zdrajca podstępnie wyjął z samochodu worek, a z worka zamiast piwa czy kiełbasek wypuścił na plażę potwora. Kiedy przyduszona nieco bestia złapała łyk powietrza i podniosła łeb zobaczyłem strach w oczach przyszłego „instruktora”. Był to bowiem wyrywający się na wolność, z każdym kolejnym zaczerpnięciem powietrza i najdrobniejszym podmuchem niewyczuwalnego już niemal wiatru najprawdziwszy latający smok. A kiedy smok odetchnął pełną piersią i rozpostarł skrzydła okazało się, że jest go całe 20m2. Nie było już odwrotu. Jak za dawnych lat trzeba było chwytać za broń. Trzeba było go ujarzmić.

Dalej, chyba za karę, za te wszystkie brednie które wyprodukowałem na temat latawców i ich jeźdźców było dokładnie tak jak być nie powinno. Jeśli krótko to opiszę to nie po to by się chwalić (akurat;) a już na pewno nie zachęcać do naśladownictwa a jedynie ku przestrodze innym i ku pamięci własnej głupoty.


Pętle i supełki czyli Nagroda Darwina czy księga Guinessa?
-Przełóż sobie tę pętlę tutaj. O tak, a teraz zablokuj tutaj to ci nie spadnie i się nie odczepisz. Gotowy?
- To do zenitu go!
próbowałem jeszcze na przekór sytuacji wysilić się na:
- Zdefiniuj do zenitu
zdążyłem też jeszcze zanotować jak jęknął cichutko bez pardonu wyrzucony w krzaki mój ulubiony sarkazm a potem usłyszałem już tylko jak ktoś się najzwyczajniej obcesowo drze:
- Ale jak to zrobić!!!!!

Nie było wątpliwości. To darłem się ja. Ale krótko, bo zaraz mnie zatkało…
Zobaczyłem jak 30 metrów nad moją głowę (z najniebezpieczniejszego z możliwych miejsc czyli wprost ze środka okna wiatrowego o czym wtedy oczywiście nie miałem pojęcia) wzbija się potężny 20 metrowy smok o sile parowozu a może dwóch. W ręku miałem jedynie kawałek patyka i kilka sznurków żeby… no właśnie co się z tym robi?!!! Straszy go? Zaklina? Prosi o litość?
- Kontra!. Szyyybko bo cię pociągnie!!
-Jaka kontra!!!!! W prawo czy w lewo??!!
- Kooontra!!!!!

Jednak 20 metrów żagla swobodnie zawieszone w powietrzu i skierowane do wiatru to chyba odpowiednik nie jednego czy dwóch ale kilku parowozów. Doświadczyłem też, że w przeciwieństwie do deski z żaglem, od tego zestawu nie da się tak po prostu intuicyjnie odłączyć. Na instrukcję awaryjnej obsługi było już jednak za późno. Siła, która mnie ciągnęła była tak wielka, że nie było mowy o jakiejkolwiek walce czy próbie oporu. Czas i przestrzeń zlały się w jedno. Spłynęły przeze mnie dni na przestrzał. Przypomniałem sobie dzieciństwo i strach w oczach „instruktora” na widok potwora. A więc to koniec.. W sumie nie najgorszy coś się przynajmniej dzieje. Trochę jednak szkoda mogłem się nieco dokładniej przyglądać jak to się wszystko zaczepia i blokuje. Albo przynajmniej doczytać..;) A tak… Kto teraz będzie podlewał moje biedne kwiatki? Na szczęście mój działający w tle system operacyjny nie tracił czasu na podobne rozterki. Włączył nieużywany najwyraźniej podczas dotychczasowego przebiegu operacji rozumek.

Obudzony mózg (czy może zwykła biochemiczna cewka - co do posiadania mózgu, mam od dawna - a po takich eksperymentach coraz większe- wątpliwości) odkodował jedyną informacje jaką znalazł w archiwalnych zwojach na temat obsługi latawców: -„ nie wolno ciągnąć za ten patyk co się go trzyma w ręku”. Komputer pokładowy - bo chyba nie ja - wykonał instrukcję. Puściłem drążek i… Na razie wystarczyło - chyba.

Po zmuszeniu mnie do kilkunastometrowego biegu za swym ciągnącym jak rozpędzona lokomotywa ogonem smok załopotał i zawisł w miarę neutralnie nad moją głową. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie na wzajem. Ja zdyszany i z rozdziawionymi ustami przyglądałem się jego niewiarygodnym rozmiarom (wielkość śródlądowej łodzi pod pełnymi żaglami!!) i wysokości na jakiej zawisł (10-te piętro!!!) a on, z niemniejszym zdziwieniem, przyglądał się niewybaczalnym rozmiarom mojej ignorancji (bezmierna;). To musi być „Zenit” - pomyślałem. Skoro mam już tak szeroko otwarte usta to przynajmniej złapię oddech – dodałem nieco bardziej praktycznie. Słusznie, w końcu nie wiadomo kiedy będzie następna okazja – dorzucił wyplątując się z krzaków lekko potłuczony za to mocno naburmuszony mój stary dobry sarkazm.

- Natura refleksyjna – rzuci flegmatycznie kilka tygodni później jeden z instruktorów obserwując bez emocji jak moje bogate życie wewnętrzne wpływa na zmianę paraboli i długości wykonywanych lotów. Jak na kondora przystało cykle lotów zgodne były z odwiecznymi prawami natury. Jesień, zima, wiosna, lato….

Zbyt długie gapienie się na latawca, skutkowało bowiem niezmiennie najpierw wyrwaniem z miejsca zagapienia - nagle i bez dania racji jak suchy chwast jesienią, a następnie bolesnym lądowaniem na twardej jak lód zimą wodzie i bezwładnym, miękkim rozpłaszczeniem kilkanaście metrów od miejsca zagapienia – jak mokra kupa na łące po roztopach na wiosnę. Wstawałem jednak radosny niczym letni poranek. I znów jesień, zima, wiosna lato…

To miało jednak dopiero nastąpić. Teraz, we dwóch z sarkazmem czułem się nieco raźniej. Czy on aby jednak nie za wcześnie wrócił…? Czułem też bowiem coraz wyraźniej, że smok się czai. Nowa sytuacja czyli rozmiar głupoty tej małej istotki tam daleko w dole zaskoczył go początkowo ale chwila wahania mogła oznaczać tylko jedno - postanowił obmyślić jakiś specjalny, adekwatny do sytuacji podstęp. Ale bo nie wiem czy wiecie, że smoki to najbardziej podstępne stworzenia na świecie. Chętnie podzielę się swoimi refleksjami na ten temat…
- Kręć ósemki! Bo spadnie i cię pociągnie!!

Za nic nie chciałem żeby mnie znowu ciągnął. Więc zamiast zadawać pytania na które była nikła szansa odpowiedzi: co to są ósemki i jak się je kręci?…
Spróbowałem….
Wreszcie.

Znów miałem wypieki i sucho w gardle. Jak przy pierwszym ślizgu na desce. Jak przy pierwszym oderwaniu się od ziemi na snowboardzie czy też pierwszym naprawdę carvingowym skręcie czy body-carvingu.,

Los zdecydował, że wyczyny opisane powyżej z powodu braku trwałej utraty zdolności przekazania potomnym własnych genów przez autora opisanego eksperymentu nie kwalifikują się do Nagrody Darwina (na razie;). Mają natomiast całkiem realną szansę na znalezienie się w księdze Guinnesa. Był to bowiem największy „szkoleniowy” kajt jaki został kiedykolwiek wystartowany przez całkowitego nowicjusza – hm prawdopodobnie. Jak nie omieszkał mi potem wytknąć mój nieodłączny – aczkolwiek ciągle jeszcze obrażony sarkazm- szkoleniowe latawce używane przy pierwszych próbach przez istoty myślące, winny być bowiem rozmiarami raczej bliższe chusteczkom do nosa niż żaglowcom. Gdybyście zdecydowali się kiedyś spróbować proponuję go posłuchać.


I tylko wstyd i żal…
Nie żałuję podjętego ryzyka i wcale bynajmniej nie dla tego, że jakoś strasznie mnie to ciąganie za sznurki wciągnęło. Najważniejsze, że przestałem siać wokół negatywną energię bredząc jakieś głodne kawałki i wreszcie sam spróbowałem.

Żałuję natomiast i zastanawiam się teraz co ja robiłem przez tyle lat. Przecież zawsze byłem na pierwszej linii frontu walki na wodzie czy śniegu. Kiedy (30 lat temu!!;)) okazało się, że aby płynąć nie potrzeba już łodzi a wystarczy kilkumetrowa decha i przywiązany sznurkiem do drewnianego bomu żagielek od Maczka wdrapałem się i… i sami to znacie, oczywiście spadłem. I tak…hm jakieś kilka tysięcy razy... Kiedy okazało się że niekoniecznie potrzeba dwóch nart, bo ponoć można zjeżdżać na jednej desce – natychmiast spróbowałem. Kiedy kilkadziesiąt siniaków, stłuczeń i zwichnięć później, usłyszałem o jakiś dziwnych pokręconych nartach jako jeden z pierwszych spróbowałem i zakręciło mnie na tyle, że napisałem ‘mój manifest’, który przez wiele lat jako jeden z pierwszych tekstów o carvingu krążył po sieci. Ale kiedy pojawiły się latawce mimo, że kręciłem się koło pierwszych szkółek to jakoś tak się nie składało. A to nie wiało. A to wiało więc szkoda nie popływać na desce. A to nie było kasy…No i te ogólne marudzenie, że coś z tymi latawcami jest nie tak chyba przeważało szali..

Teraz kiedy opowiadam znajomym, że spróbowałem wracają do mnie te wszystkie teksty, które sam powtarzałem: No i jak wytargało cię?? Nie plączą ci się linki? Nie porywa cię do góry? To już nie będziesz pływał na desce? Kupisz se luźne spodenki za kolana?

Przypominam sobie jak sam siałem niepotrzebnie zniechęcający ferment i zwyczajnie mi wstyd. Wstyd mi ale uśmiecham się bo dla mnie to już przeszłość. Otworzyłem zupełnie nowy rozdział w Księdze wody wiatru i słońca. Mam też zupełnie nową księgę. Księgę zaklęć szybujących bestii. Nie wiem jeszcze co potrafią i gdzie mnie zaniosą - przecież dopiero przerobiłem wstęp.. I jak na kompletnego ignoranta przystało - nawet jeszcze nie przeczytałem spisu treści..


Co to znaczy efemeryczne? Zapytał ponownie Mały Książę który nigdy nie porzucał raz zadanego pytania.
Jeśli gnane wiatrem żagle są piękne, jeśli tnące toń z nieprawdopodobną prędkością, naszpikowane kosmicznymi technologiami, błyszczące sztylety windsurfingowych pędników budzą zachwyt, to co powiedzieć o latawcach?

Przecież one ze swej natury są po prostu baśniowe. Przecież to ucieleśnienie marzeń każdego kto ujeżdża wiatr bo pomimo, że są tak efemeryczne to zaklęta jest w nich czysta esencja mocy przy bajecznej wręcz lekkości i zwrotności całej jednostki pływającej.. Odwieczne marzenie żeglarzy. Taka doskonałość musi budzić zarówno zachwyt jak i…bezwiedną zawiść.

Nie wiem jeszcze na jak długo i czy w ogóle wciągną mnie latawce. Na razie cieszę się, że udało mi się „przeżyć” swoje pierwsze próby, porzucić zawistne uprzedzenia i mogę się nimi wreszcie bez uprzedzeń zwyczajnie po ludzku zachwycać.


Albowiem nie znacie dnia ni godziny – czyli ciemna strona masy
Windsurfing i „aktywne” spędzanie czasu nad wodą stało się po latach zabawą masową. A jak to z tą masą bywa.. co tu dużo pisać.. sami wiecie. Każda masa wprawiona w ruch wytwarza ciemną masę do kwadratu napędzającej ją komercji. Więc nic dziwnego, że każdy pilnuje swego nosa i wypieszczonego sprzętu a na resztę patrzy wilkiem. Muszę przyznać, że goście w zimowych czapkach i w wystylizowanych mundurkach siedzący na plaży w środku lata przy swoich latawcach jakoś nie budzili zaufania i raczej zaliczałem ich do tej ciemnej strony masy.

Nieśmiałe i nieliczne jak dotąd kontakty są dla mnie jak na razie bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Zaskoczyła mnie cierpliwość w tłumaczeniu obcemu, kompletnemu lejkowi zwracającemu się o radę, tajników rzucania zaklęć. Zaskoczyła mnie też kompetencja i respekt do żywiołu, której się w ogóle nie spodziewałem u młodziaków w zimowych czapkach (ach te uprzedzenia). Jest coś jeszcze. Zwykła życzliwość. Odnalazłem w tych wstępnych kontaktach atmosferę z początków wind surfingu czy carvingu – atmosferę życzliwości towarzyszącą wspólnej przygodzie i zabawie.
Myślę, że byłoby pięknie aby w nasze surfingowe szeregi wróciło trochę tej początkowej życzliwości i pasji, których miejsce zajęły wzajemne licytacje na technologiczne nowinki czy też „owocne” dyskusje nad wyższością „fryrajdów” nad „frymówami”.
Byłoby niepowetowaną stratą gdyby za sprawą ilości negatywnych opinii wyrażanych przez ciemną stronę masy, która nigdy „nie spróbowała” latawce zniknęły z naszego nieba.

Skoro więc jeszcze wam „się nie złożyło” aby samemu spróbować powstrzymajcie się od wysyłania w kosmos zbędnych słów. Mogą one bowiem niespodziewanie do was wrócić jako i do mnie wróciły. Albowiem nie znacie dnia ni godziny..;)
A na razie skoro nie ma wiatru trzymajcie się słońca.
Zostańcie po jasnej stronie masy/mocy.


A kiedy przyszedł także po mnie Zegarmistrz Światła….
Powiedziałem mu: Trzymałem na sznurku smoka..
A kiedy się zadumał i zastanowił
Mnie już nie było
Znów

El Kondor…



PS.
Szczególne podziękowania dla:
Sprawcy zamieszania – Dzielnego rycerza zakonu oblatywaczy smoków imć Sir. Macieja z Włocławka.
Wszystkich cierpliwych, życzliwych i kompetentnych z wake.pl (mr mgr Ziomek), Kajt.pl (zblazowany instruktor i inni)


Tekst został wyróżniony w naszym konkursie

Wasze komentarze

Katalog sprzętu

HOT

Spoty

Planujesz wyjazd na deskę? W naszej bazie znajdziesz atrakcyjne miejsca.