Almanarre

Francja - Almanarre, październik 2005

Wind Terror Squad - Low Cost Windsurfing Globetrotters, to grupa osób, które poznały się przez interenet a ich pasją jest windsurfing. Wspólny cel jaki WTS przyświeca, to podróże w poszukiwaniu wiatru i fajnych spotów oraz dobrej zabawy.

Pomysł wyjazdu pojawił się w Czarnocinie, kiedy to obserwowaliśmy ekipę krawaciarzy (Wiatrolutki) pakujących się do Klit. Nie mogliśmy być gorsi i postanowiliśmy: tym razem kierunek – Almanarre!!!!


Jak zwykle większość zakupów żywnościowych robiliśmy w Polsce przed wyjazdem.

relacjonuje Marek Kapica, Kapeć

Wyjazd.

Spotkaliśmy się tradycyjnie w Terravicie poznańskiej, sprawnie zapakowaliśmy multivana, podpięliśmy przyczepę i wystartowaliśmy. Droga wiodła przez Niemcy, Basel i Genevę w Szwajcarii, później wjechaliśmy do Francji. Staraliśmy się omijać drogi płatne, co okazało się fatalnym pomysłem, drogi są wąskie i kręte, dlatego w te pędy wyskoczyliśmy na autostradę. Po drodze błyskotliwie wpadłem na pomysł zwiedzenia Avignone, na co reszta załogi z przyklaskiem przystała. W ekspresowym tempie wypiliśmy piwo w knajpie, oglądnęliśmy jakiś kościółek (przypis Koposi - Pałac Papieży podobny do wybudowanej w latach 1140-1160 również z białego marmuru Katedry Norte-Dame) `i kawałek mostu, co go końca nie zbudowali (Słynny Pont St-Benézet - ruiny XII-wiecznego mostu, częściowo zniszczonego przez powódź. Wbrew słowom znanej piosenki, tańczono nie na, lecz pod mostem, na małej wysepce) i pomknęliśmy w kierunku Almanarre. Dojechaliśmy wieczorem. Ciemno było jak w przysłowiowej d….!!! Nie mogliśmy znaleźć naszych pokoi, a w dodatku cała konsumpcja znajdowała się na dnie przyczepy i musieliśmy wszystko wypakować. Zalegliśmy na tarasie, zjedliśmy naprędce przyrządzoną kolację, spożyliśmy odpowiednią ilość specjalnego preparatu i padliśmy.

Dzień 1.

Obudziłem się o 9.00. To niespotykane wręcz na naszych wyjazdach, bo zawsze wstawałem pierwszy. Za to Gumiak z Martą już byli na nogach, co jest również dość osobliwe. Sporządziliśmy szybko śniadanie i ruszyliśmy na pchli targ, który odbywał się w niedzielę się niedaleko naszej kwatery. Szydło, mydło i powidło – wszystko tam było. Wiekowe przedmioty miały okazję zmienić swych właścicieli, po okazyjnie niskich cenach, więc zakupiliśmy kilka drobiazgów. Zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do St. Tropes. Droga strasznie kręta, a ponieważ była to niedziela, to dodatkowo cała zakorkowana. Dotarliśmy do centrum, zrobiliśmy fotki i walnęliśmy po Specjalu pod chyba najsławniejszym budynkiem w Saint Tropez, posterunkiem żandarmerii będącym jednym z głównych elementów scenografii serii filmów o żandarmach z Louisem de Fuines w roli głównej. Następnym planowanym miejscem tamże, była plaża – niestety tu nie było się czym zachwycać, więc szybko wróciliśmy i zasiedliśmy do wieczornej symbolicznej flaszki.

I tu początek miała impreza, jakiej ten kawałek Europy jeszcze nie widział. Byliśmy okrutni dla sąsiadów, ale balecik był pierwszorzędny.

Dzień 2.

Po śniadaniu postanowiliśmy odwiedzić miejscowy Geant. Po drodze zahaczyliśmy o stację kolejową, ponieważ wypatrzyliśmy na niej słynny pociąg TGV - jeden z najszybszych na świecie, co jeździ 350 km/h. Rozważaliśmy szybką wyprawę do Paryża, ale cena 90 Euro za bilet w jedną stronę trochę nas zniechęciła. W sklepie ceny wyższe niż u nas, ale nie powalające, generalnie można śmiało ograniczyć ilość zabieranego prowiantu z domu. Tradycyjnie Gumiak nakupował jakiegoś ścierwa do żarcia, na widok którego powstają odruchy wymiotne. Małże, krewetki, spleśniałe sery i kiełbasa śmierdząca jak zgniłe dziesięć lat temu padło. Szczęściem zaopatrzyliśmy się także w ilość wina lokalnego właściwą, dzięki której dało się to jakoś skonsumować, choć nie bez rewolucji, które powstały w Martowym La żołądkuJ.

Po powrocie okazało się, że wieje, szybko rozpakowaliśmy przyczepę i ruszyliśmy na wodę. W ruch poszły duże zestawy, niestety wiatr osłabł, więc i zabawa nie trwała długo. Po obiedzie poleżeliśmy na tarasie i niespecjalnie chciało nam się ruszać gdziekolwiek. Wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmów. Cały wieczór latał nad zatoką śmigłowiec ratowniczy, później zawisł nad wodą na dobrą godzinę. Nie wyglądało to dobrze, znak to, że i tu może być niebezpiecznie.

Dzień 3.

Całą noc wiało. Wiedziałem, że dobry dzień przed nami. Już od 8.30 byliśmy z Walusiem na nogach i zanim reszta ekipy się dobrze obudziła, odpaliliśmy nasze zestawy – duże deski, żagle ok. 6.5. Wiał idealny onshore, być może nie najlepszy kierunek, ale pozwalał nam zaoszczędzić czasu na spacer po trójkątach. Pierwszy kontakt – masakra, kompletny brak kondycji. Warunki trudne. Fala może nie wysoka, ale jadowita i krótka parszywie. Mała przerwa na śniadanie i drugie podejście już na małej desce. Wiatr ok. 20 knotów, fala dość upierdliwa, sporo ludzi na wodzie. Lataliśmy do obiadu, wszyscy pływający z naszej ekipy zaliczyli pierwsze podejście, jedni dłuższe, inni krótsze. Byli tacy, dla których był to pierwszy kontakt z morską falą. Niemałe to było zaskoczenie. Walka była ciężka i zacięta, ale i tak dała dużo frajdy i zadowolenia, gdy po niewiadomo ilu już nieudanych próbach, w końcu udało się wejść na deskę i popłynąć.





Po obiedzie Waluś spróbował raz jeszcze na swojej Cizi (Cizia to mało znana nie produkowana już Czeska konstrukcja Splasch 258, 105l, tu w wersji semi custom - znaczy z grafikom nie oryginalną a malowaną przez Gumiaka) ale wiatr już osłabł. Niespecjalnie się tym przejęliśmy, prognozy były optymistyczne, ma wiać do końca naszego pobytu. Po południu pojechaliśmy pozwiedzać Tulon, pospacerowaliśmy po porcie, śródmieściu i wróciliśmy szybko położyć się, żeby zregenerować siły na jutrzejsze starcie.







Dzień 4.

Znowu wieje i to mocniej niż wczoraj. Po śniadaniu szybkie ubieranie i jazda na wodę. Sąsiedzi – Szwajcarzy widząc otaklowane moje 6.6 z niedowierzaniem kręcili głowami. Mieli rację – jeden hals wyleczył mnie z używania takiego wielkoluda. Szybka wymiana na 5.6 i z powrotem na wodę. Fale trochę dłuższe niż dzień wcześniej, ale przy brzegu bardziej upierdliwe. Nie było słońca, więc i pływanie też nie tak przyjemne, ale po wczorajszych doświadczeniach pływało się jakoś łatwiej. Reszta ekipy podobnie - widać, że powoli oswajamy się z morzem i falami. Pływaliśmy do obiadu, potem siły opuściły nas całkowicie, no i wiatr też trochę przygasł, więc wyruszyliśmy wieczorem na zwiedzanie Hyeres. Bardzo ładna, stara miejscowość, masa fajnych knajpek i uliczek. Wczłapaliśmy się na górę widokową, z której rozciągał się widok na całą okolicę i morze. Po powrocie szybka kolacja, parę kieliszków na wzmocnienie i jazda spać – następny dzień zapowiada się równie ciekawie.

Dzień 5.

Od rana wiało ok. 20 węzłów. Wszyscy zeszliśmy na wodę z małymi zestawami, kondycja powoli zaczęła się poprawiać, więc i czasu na wodzie spędzonego było więcej. Fala zrobiła się lekko wydłużona, walczyliśmy jak lwy do obiadu. Po obiedzie, na który Gumiak zaserwował nam sos z piwa marki Specjal z marchewką i cebuląJ szybko się zmobilizowaliśmy i pojechaliśmy na wycieczkę do Marsylii. Miasto i owszem niebrzydkie, ładny port i ładny widok z góry, na którą ledwo człapaliśmy się multkiem (nasz Kapciowóz: VW Multivan). Później auto zostawiliśmy w centrum na parkingu i poszliśmy na kolację – bułka z mięsem i …. frytkami w środku. Dziwne, ale dość smaczne. Wieczorem tradycyjna porcja alkoholu spożyta została w knajpie pirackiej niedaleko naszej bazy noclegowej na La Capte. Zostawiliśmy niemały napiwek i poszliśmy do pokoju zahaczając o dyskotekę po drodze, na której wejście trzeba było zapłacić 10 euro, więc odpuściliśmy i dobiliśmy się u siebie J (przypis Walusia: Nie odpuściliśmy LaDycha „bo drogo”, tylko dlatego że Kapeć na nas naskoczył z ryjem tak głośno, iż okolica się przestraszyła cała. Ponieważ nie było, niestety Robsego, nie było też komu tradycyjnie Kapciowi odpyskować, by mu w pięty poszło. Tak posłuchaliśmy jak stado francuskich LeBaranów. Tłumaczy nas trochę, że nie byliśmy do końca trzeźwi po tych drinkach, za które Kapeć dał 2 razy większy napiwek niż ze zwyczajów wynika, bo nie umie liczyćJ).

Dzień 6.

Wiatr słabnie. Na wodę poszedłem z Gumiakowym 7.3, ale szybko zawróciłem po moje 6.6. Gumiak pływanie odpuścił na rzecz spaceru na południe półwyspu, ja z Walusiem postanowiliśmy dobić się na zakończenie tak miło spędzonych dni. Ponad 2 godziny jazdy na już lekko przygasłym morzu, później mycie i pakowanie sprzętu i obiad, na który dobiliśmy resztki pozostałe z poprzednich posiłków (oczywiście te, co się jeszcze do spożycia nadały J) Po południu ostatnie zakupy w Geant i kolacja, jak zwykle zakropiona odrobiną Specjalnych trunków.

Powrót.

Wstaliśmy o 5 rano, zjedliśmy naprędce przygotowane śniadanie i o 6.20 wyjechaliśmy. Almanarre żegnało nas siąpiącym deszczem. Sprawnie wyskoczyliśmy na autostradę i o 8.30 byliśmy w Cannes – pierwszym punkcie z miejsc, jakie mieliśmy zaplanowane do obejrzenia, w drodze powrotnej. Obowiązkowa fotka na słynnych festiwalowych schodach, szybka przechadzka po porcie, gdzie marina jest wypasiona, że ho, ho oraz uliczkach niedaleko portu i już mknęliśmy dalej. Następny punkt – Nicea-Albo-Śmierć. Chyba najładniejsze z miast, jakie mieliśmy zwiedzać. Niestety multivan z przyczepą nie jest wymarzonym środkiem lokomocji do zwiedzania i nie wszędzie mogliśmy się wcisnąć, a o zaparkowaniu nie było już w ogóle mowy. Wzdłuż wybrzeża i plaż pomknęliśmy dalej do Monaco i Monte Carlo. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiego zagęszczenia wypasionych fur, jak tam. Ferrari, Astony, Maybach, Jakieś Rojse – chyba było tam wszystko. Podobnie jak oni pewnie nigdy nie widzieli tam rozpędzonego multivana z niebieską przyczepką, objeżdżającego wszystkie wąskie uliczki dookoła. Budziliśmy chyba niemałe zdziwienie wśród przechodniów, bo często, gęsto się za nami oglądali. Po drodze mieliśmy okazję podziwiać małą zatoczkę niedaleko Nicei, gdzie parkowały 3 potężne liniowce – piękny widok. W Monte Carlo zaparkowanie takiego zestawu jak nasz znowu okazało się niemożliwe, dodatkowo jest tam takie zagęszczenie policjantów, że nawet zaparkowanie w niedozwolonym miejscu nie wchodzi w rachubę – nie zdążysz nawet wyjąć kluczyka ze stacyjki, a już uśmiechnie się do ciebie wyrastający spod ziemi policjant. Choć jednego zbajerowaliśmy naszym urokiem i pozwolił na chwilę postoju dla oczu i obiektywu nacieszenia.

Przejechaliśmy się naszym wyścigowym zestawem Multivan 2,5 diesel (ale turbo) wraz z „malutką” przyczepką fragmentem ulicy, na której rozgrywane są wyścigi Formuły 1. Następny cel – San Remo we Włoszech. Znów piękna plaża z lazurową wodą i znowu brak miejsca do zaparkowania. Oglądnęliśmy więc San Remo z multka i jazda dalej w kierunku Polski. Jeszcze we Włoszech przed samą granicą szwajcarską zjedliśmy obiad w dość specyficznej restauracji. Po obiedzie wsiedliśmy w auto i pomknęliśmy przez Szwajcarię do Lichtensteinu. Droga, jaką wyznaczyła nam nawigacja prowadziła przez jakąś jebutną górę, na którą multek wjeżdżał na drugim biegu przez kilkanaście kilometrów – ledwie zipał, ale wjechał. Dojechaliśmy do Lichtensteinu późno, szybko zobaczyliśmy z dołu jakiś zamek na skale i na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Przez Austrię (Bregenz) i Niemcy wróciliśmy do Polski, w Poznaniu byliśmy ok. 10.00. Przepakowanie, pożegnalne uściski i pozamiatane – wyprawa przeszła do historii.













Podsumowanie - Koszty.

Planując wyprawę liczyliśmy się z wydatkiem ok. 1200 zł na ryj. I o dziwo udało nam się w tej kasie zmieścić. Podróż tam przez Niemcy, Szwajcarię i Francję (wkurzające, co chwila postawione na autostradach bramki) i z powrotem przez Monte Carlo, Włochy, Szwajcarię, Austrię i Niemcy zamknęła się w kwocie 3 tys zł. Auto mieliśmy 6 osobowe, więc nie ma tragedii. W tamtą stronę jechaliśmy przez Basel w Szwajcarii i Avignone i Marsylię we Francji – płatność za autostrady we Francji zamknęła się w 40 Euro za auto z przyczepą, w Szwajcarii winieta na auto z przyczepą 60 euro na rok – 30 euro za auto i 30 za przyczepę, nie ma możliwości kupienia na krótszy okres, kupuje się na granicy przy kontroli paszportowej. Droga powrotna to ok. 10 euro za autostrady francuskie i 30 za włoskie (winietę na rok na Szwajcarię mieliśmy już kupioną wcześniej).

Na miejscu ceny też nie zwalają z nóg. W niedzielę odbywa się targ staroci, gdzie można kupić i zobaczyć przedziwne cuda – wart zobaczenia ze względu na specyficzny charakter. W piątki w tym samym miejscu z rana jest targ konsumpcyjno -badziewiarski, można kupić mamie mydło w prezencie, albo koszulkę dziecku. Warzywka, owoce morza, oliwki w kilku postaciach i inne roślinności też są. Dla przykładu pomidory kosztowały 1 euro, zajebiste sery w cenach ok. 15-25 euro za kilogram (w porównaniu z serem z Kerfura są nieco lepsze J). Wina, oliwy i inne miejscowe specjały też są dostępne.

Nocleg kosztował nas w sumie 550 Euro za 2 bungalowy 4 osobowe. Lokalizacja pierwszorzędna, do wody 3 m, szałerek na sprzęt też jest, boksy wyposażone w gary, talerze, szklanki, korkociąg i wszystko inne potrzebne do egzystencji.

W sklepach nie jest tanio, ale i nie jest powalająco drogo, jak w Danii na przykład. W Geancie niedalekim (ok. 9 km) można śmiało kupić mrożonki warzywne w cenach ok. 2 euro za 1 kg i z nich przyrządzać sobie jedzonko. Można pokusić się o zakup owoców morza i przyrządzenie na obiadek, tak jak my, ale to tylko dla odważnych (widać na focie obok iż prócz odwagi potrzebna też krzepa i silny brzuch do późniejszego trawienia J). Małże kosztują ok. 7 euro za kg, krewetki 12 euro. Bagietka w pobliskim sklepie niedaleko portu kosztuje 1 euro, więc zabieranie pieczywa ze sobą też nie jest mocno uzasadnione. Wino najtańsze w markecie ok. 1,20 euro, piwo nie wiem, bo mieliśmy mały zapas. W Avignon w knajpie za piwo 0.25 płaciliśmy 2 euro za kufeleczek.

Spoty.

Pływaliśmy tylko na jednej plaży w La Capt położonej na wschodnej części półwyspu. Przy kierunku onshore, jaki wiał przez cały nasz pobyt to idealne miejsce na wave. Po zachodniej stronie też sporo osób pływało, niemniej jednak my – lwy wave (a w zasadzie wave ridingu, czyli kombinowanie jak tu spitolić przed falą) z daleka trzymaliśmy się od płaskiej wody. Woda na zachodniej stronie przy tym kierunku wiatru idealnie płaska, korciło nas, żeby wyskoczyć na speed, jednak natłok planów turystyczno – konsumpcyjnych zniechęcał nas do roztaklowywania i przewożenia gratów. Jak na nasze umiejętności strat w sprzęcie w zasadzie nie było, nie licząc małej dziurki w desce Walusia i drugiej w żaglu Gumiaka. Trójkątów nie waliliśmy ze względu na wiejący przez cały czas onshore.

Jazda na takiej długiej trasie samochodem takim jak multivan to sama przyjemność, załoga całą noc oglądała filmy i spała na rozłożonym łóżku. Podróż dla niektórych (Gumiak) minęła niepostrzeżenie.


















Już myślimy o tym, gdzie pojedziemy w następną podróż globtrotersko-windsurfingową.

foto: WTS

www.WindTerrorSquad.pl


Wasze komentarze

Dodaj swój komentarz

Nie ma jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!

Katalog sprzętu

Spoty

Planujesz wyjazd na deskę? W naszej bazie znajdziesz atrakcyjne miejsca.